poniedziałek, 25 stycznia 2016

Rozdział II: DUCH I SZAMAN

Na zewnątrz ledwo świtało, nagle rozległ się głośny dźwięk oznaczający pobudkę. Szybko poderwaliśmy się z łóżek, usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Był to nasz dowódca. 
— Macie dwadzieścia minut na przygotowanie się i wstawienie na placu.
— Tak jest! — krzyknęliśmy.
Will poszedł pod prysznic, ja do kuchni zrobić dla nas śniadanie. James wyglądał na zombie. Było widać po nim, że niezbyt lubi wczesne pobudki, a tym bardziej o czwartej na rano. 
— Co chcecie zjeść? — zapytałem.
— Ja chcę jajecznice z cebulką i trzy kromki chleba z masłem! — odpowiedział do mnie Will z pod prysznica. 
— A ty co chcesz James? 
— Wiesz co, zrób mi trzy grzanki z pomidorem i mocną kawę, bo obudzić się nie mogę — powiedział James, rozciągając mięśnie.
Robiłem jedzenie chłopakom, sobie dwie bułki z salami i herbatę. Potem szybko się umyłem. Ubraliśmy się w mundury wojskowe, moro w kolorze białym, na lewym barku z flagą amerykańską, na prawej piersi nasze imię i nazwisko. Wyszliśmy z naszego domu i kierowaliśmy się w stronę placu. Czekał już tam na nas James Cooper i inni żołnierze. 
— Witajcie moje dziewczynki! — wydarł się w naszą stronę, poprawiając swój kapelusz.
— Witaj dowódco! 
— Dzisiaj wasza wielka chwila, przejdziecie szkolenie. 
Chodził od początku rzędu i na koniec, tak w kółko. 
— Wybierzecie sobie dla was odpowiednią broń, pancerz oraz techniczne dodatki — powiedział zatrzymując się na przeciwko mnie i kierując wzrok ku moim oczom. 
— Pierw za nim do tego dojdzie zapraszał was na poligon treningowy. 
Poszliśmy za Cooperem. Weszliśmy do wielkiej hali a tam duże pomieszczenia o różnym ukształtowaniu terenu, klimacie i pogodą.
— Jest to najnowszy program szkoleniowy PPW, można zaprogramować do każdych warunków atmosferycznych z jakimi może się spotkać żołnierz — mówił do nas maszerując przed nami wolnym krokiem pokazując rękoma na lewo i prawo. 
Zatrzymaliśmy się przy stanowiskach przy których mieliśmy wybrać uzbrojenie na podstawie przeprowadzonych wstępnych szkoleń. 
Poszedłem jako pierwszy. Do swojej ręki wziąłem karabin snajperski C23, z lunetą 100x. Posiadała ona termowizje, skaner który umożliwiał widok przez ściany. Z lewej strony, jakieś sześćdziesiąt centymetrów od lufy, znajdował się skaner ruchu pokazujący z dokładnością gdzie znajduję się wróg. Snajperka miała wbudowany kamuflaż, który dostosowywał się automatycznie do każdego otoczenia. Strzelała pociskami pancernymi, które przebijały stal, a także krioamunicją, zamieniając wroga w bryłę lodu, kolejnym strzałem rozkruszając go. Na siebie założyłem lekki pancerz. Podobnie jak karabin miał ten swą funkcje maskowania. Umożliwiał mi szybkie przemieszczanie się, zabójstwo j szybka ucieczka, niczym jak duch. Dobrałem do tego jeszcze granaty plazmowe oraz tak zwane wiatraki, czyli granat, który po eksplozji wytwarzał wir powietrza coś na zasadzie tornada. 
Odwróciłem się, zobaczyłem jak Jamsa wzięli do innego miejsca. Po tym od razu podszedł Will. Ubrał na sobie ciężki pancerz. Zbudowany z nici pajęczej, która mocniejsza jest niż stal. Wzbogacony był także wzmocnieniem włókna węglowego, zwykły pocisk nie miał szans.  Do rąk chwycił karabin szturmowy BC6. Celownik holograficzny, standardowy. Granatnik z pociskami elektromagnetycznymi, powodujące paraliż wroga i jednocześnie dezaktywując urządzenia elektryczne. Granaty, apteczka. W środku coś na wzór sprayu, popsikana rana momentalnie się goiła. Bandaże i takie inne rupiecie. Karabin strzelał pociskami ultrafioletowymi, zamieniając ciało wroga w popiół. 
— Michael! Zapraszam cię — powiedział do mnie jakiś człowiek odpowiedzialny za szkolenie.
Wszedłem do pomieszczenia. W środku było ciemno, aż usłyszałem głos, który powiedział "rozpocząć sesje szkoleniowa". Zapaliły się światła i przed moimi oczami ukazała się dżungla. Szedłem powoli, nagle obok mojej głowy przeleciał pocisk. Szybko schowałem się za drzewem i włączyłem maskowanie. Powoli wychyliłem głowę i znowu słyszałem dźwięki kuli lecącej obok mnie. Włączyłem skan ruchu,
Na monitorze pokazała się biała plamka, jakieś siedemdziesiąt metrów ode mnie. Ruszyłem powoli. Nie biegłem, gdyż kamuflaż przestał by działać i stałbym się łatwym celem. Spojrzałem na skaner potem przez lunetę. Włączyłem termowizje, jednak nie było nic widać. Usłyszałem pikanie, odwróciłem głową w prawą stronę spojrzałem w dół a tu obok mnie granat, poderwałem nogi do ucieczki. Jeden odłamek przeszedł obok mnie. Po chwili zorientowałem się , że drasną mnie delikatnie w lewy bark. Moim oczom ukazał się cel. Działałem pod wpływem adrenaliny i zacząłem strzelać, nie dokładnie i bez przy użyciu celownika, niestety nie trafiłem. Akcja ucichła. Położyłem się, rozstawiłem snajperkę, kamuflaż działał więc byłem niewidoczny. Czekałem. Wytężyłem słuch, usłyszałem dźwięk łamiących się gałęzi, które leżały na ziemi, zdradzały każdy ruch. Skierowałem lufę delikatnie i powoli w lewa stronę. Włączyłem skan, cel ukazał się idealnie w kierunku tym gdzie była skierowana lufa. Zatrzymałem oddech, spowolniłem bicie serca. Pociągnąłem za spust. Kula trafiła zamrażając cel. Przeładowałem. Poszedł pocisk pancerny, rozkruszając cel. Wróg nawet nie wiedział skąd dostał. Usłyszałem brawa.
— Gratulacje Michael. Jesteś lepszy niż się spodziewałem — powiedział Cooper. Na jego twarzy było widać zadowolenie. 
— Zachowałeś się jak drapieżnik, który zaczaił się na swoją ofiarę. Potem wyeliminowałeś ją po cichu jak duch. Tak! To jest to! — krzyknął. Jego oczy świeciły się z zadowolenia. 
— Od dzisiaj będziesz miał ksywkę duch. Twoje szkolenie zakończyło się powodzeniem.
— Dziękuję, cieszę się, że jest pan zachwycony — odpowiedziałem i skierowałem się do wyjścia. 
Wychodząc zobaczyłem Willa. 
— I jak tam, już po szkoleniu? 
— Tak. Ogólnie to nie było nic trudnego. 
— W skrócie co robiłeś? — zapytałem bardzo ciekawy tego co tam się wydarzyło. 
— Ogólnie to rozpierdol. Wybuchy, ludzie ranni. Moje zadanie dotyczyło uratowanie rannego żołnierza i granatnikiem dezaktywować uzbrojenie wroga
— Ksywkę jakąś dostałeś?
—Tak, ale to jest śmieszne. Mam ksywkę szaman chłopów — mówił do mnie powoli śmiejąc się. 
— Szaman? Dobre. W sumie pasuje ci to — odparłem, zaczepiając karabin na plecy. 
— A ty jaką masz?
— Ja mam duch — powiedziałem dumny
— Tak więc duch i szaman. Ciekawe jak tam James. 
Siedzieliśmy już tak ponad półtorej godziny. W końcu przyszedł do nas James.
¬— Jesteś wreszcie. Co ty tam robiłeś tak długo? 
— E tam, zamieszanie było, ponieważ system padł i trzeba było czekać aż go zresetują.
— I jak tam szkolenie? – zapytałem wstając z ławki. 
— Zostałem wsparciem, standardowo podrzucanie amunicji komuś, kiedy jej potrzebuję, ale mam dla was złą wiadomość. Przenoszą mnie do innego oddziału — powiedział ocierając pod z czoła. 
Nie było czasu na kontynuowanie rozmowy, bo nasz dowódca kazał się wstawić na placu.
— No nic na nas już czas ¬— spojrzałem na Jamsa i objąłem go. 
— Trzymajcie się, będzie mi was brakować. 
Czułem w kościach, że to nie jest nasze ostatnie pożegnanie i się jeszcze kiedyś spotkamy. Wzięliśmy to co nasze i ruszyliśmy w stronę zbiórki. Ustawiliśmy się w rzędzie, wszyscy poubierani w pancerze, wyposażeni w broń. Każdy miał inną specjalizacje, więc byłem tylko jedynym snajperem z naszego oddziału. Po chwili przyszedł Cooper, pogratulował nam ukończenia szkolenia i kazał być nam czujny od tej chwili. Teraz każdy alarm, każde wezwanie oznaczało walkę o przetrwanie, albo ja albo wróg. Po zbiórce wróciliśmy do swoich domów. Zostawiłem swoje uzbrojenie przy łóżku, a Will był tak zmęczony, że pierwsze co zrobił to od razu padł na swoje posłanie.  Wyciągnąłem z torby telefon, wydusiłem numer do żony. 
— Cześć mój aniołku — byłem szczęśliwy, że usłyszałem jej głos. 
— Hej Michael, wreszcie dzwonisz. Myślałam, że już nie usłyszę twojego głosu. Tak bardzo się o ciebie martwię — powiedziała zrozpaczona do mnie.
— Nie boj się, nic mi nie jest. Właśnie skończyłem szkolenie, ale bardziej mnie interesuje jak ty się czujesz? 
— Tak średnio, leżę w szpitalu… 
— Leżysz?! Coś się stało? — byłem bardzo przerażony. 
— Spokojnie ty mój głuptasie. To nie jest nic poważnego. Właśnie urodziła ci się córeczka. 
— Will! Will! Zostałem ojcem! Urodziła mi się córeczka! — to był najszczęśliwszy dzień w moim życiu 
— Gratulacje stary! 
— Imię jakie dla naszego dziecka? — pytała mnie zniecierpliwiona żona
— Kim — odpowiedziałem bez zastanowienia 
— Kim? Słodkie. Słuchaj kochanie, ja muszę kończyć, ponieważ zaraz przyjdzie lekarz zobaczyć czy wszystko dobrze. Zadzwonię jak będę w domu.
— Dobrze. Kocham Cię mój aniołku i ucałuj ode mnie Kim. — Byłem niesamowicie wzruszony
Pukanie do drzwi, Will otworzył. Kazali nam przyjść do centrum dowodzenia. Wstałem, odłożyłem telefon i poszliśmy. Kiedy znaleźliśmy się w środku zobaczyliśmy wielką mapę wyświetlaną holograficznie. Na niej znajdował się cały świat, co dziwne kontynenty były zapalone na czerwono. Podszedł do nas Cooper i powiedział, że to mapa Rosjan skradziona miesiąc przed naszym przylotem. Przedstawiała ona plan inwazji. Rosja chce każdy kraj sobie podporządkować, dyktować im warunki, żyć dzięki ich wydobywanym surowcom. Rosja posiadała plany bomby radoneonowiej, która zamienia wszystko w popiół na swojej drodze nie pozostawiając żadnego żywego organizmu. Pomyślałem, że to będzie nasze pierwsze zadanie, nie myliłem się. Jednak to nie było takie proste jak się wydawało. Plan bomby był podzielony na cztery części, rozdzielony pomiędzy Jegorijm Morozowem, Matwiejem Koslovem, Siergiejem Prohovem i Ivanem Ruckojewem. Największe umysły Rosji. Każdy z nich był eksportowany do różnych krajów, przy okazji zmuszając kraje te do podporządkowania się ich państwu. Początkowo nie mieliśmy na nich namiaru, ale namierzyliśmy prawą rękę Jegorija, był to jego chłopiec od czarnej roboty i na pewno wiedział gdzie ukrywa się jego szef. Ślad urywa się w Polsce. Kraj ten głownie był odpowiedzialny za przechowywanie i rozsyłanie amunicji dla swoich żołnierzy. Znajdowała się także mała baza lotnicza, której zadanie było przewożenie w każdą stronę świata uzbrojenia ciężkiego, typu, czołgi, transportery, pojazdy medyczne. 
— Witajcie, jak już się domyśliliście to będzie wasze pierwsze zadanie. Dotyczyć będzie ono pojmanie Dimitrija, współpracownika Jegorija. Ostatnio nasi szpiedzy natknęli się na ślad, który doprowadził nas do Gdańska. Prawdopodobnie odbierał żywność dla swoich ludzi — mówił do nas Cooper pokazują na mapie szczegóły. 
— Jak to mamy zrobić? — powiedziałem zdenerwowany
— To ma być szybka i cicha akcja. Cele likwidujecie po cichu, to będzie głownie zadanie dla ciebie Michael. Will natomiast będzie odpowiedzialny za wyłączenie systemów bezpieczeństwa. 
— Kiedy ruszamy?
— Dzisiaj o godzenie dwudziestej czwartej, a teraz idziecie się przygotować i wypocząć żołnierzu.
Poszyliśmy do domu, nie ma co duża gadać. Ubrałem się w lekki rzeczy, położyłem się i zasnąłem. Will Zamykając oczy widziałem jak Will znowu patrzy na zdjęcie swojej żony. Pomyślałem, drugi dzień w wojsku i już akcja. Pozornie wydawała się prosta, a co dokładnie na nas tam czekało, tego nie wiedział nikt. 

piątek, 8 stycznia 2016

Rozdział I: NOWY DOM

Lecieliśmy w wielkim transporterze, chronionym od strony zewnętrznej polem siłowym. Napędzany był dwoma wielkimi silnikami rakietowymi. W środku siedziałem ja, innych paru żołnierzy i obok Will, wpatrzony cały czas w zdjęcie swojej żony. 
— Co jest stary? – zapytałem troskliwym głosem. – Wyglądasz na zmartwionego – dodaję. 
— Nie, zmartwiony to ja nie jestem – rzekł do mnie Will nie odrywając wzroku od zdjęcia. 
— Nie oszukasz mnie, znam ten wyraz twarzy – powiedziałem nerwowym głosem wiedząc, że coś jest nie tak. 
Po chwili Will podniósł głowę odrywając wzrok od zdjęcia i kierując go w moją stronę. 
— Tęsknię za nimi i jednocześnie boję się czy jeszcze ich zobaczę – powiedział do mnie ze łzami w oczach. 
— Zobaczysz ich. Szybciej wrócimy do domu niż ci się wydaje – mówiłem do niego z uśmiechem na twarzy i pocieszałem go. 
Po chwili poczuliśmy jak nasz transportowiec zaczyna obniżać wysokość, aż skierował silniki w dół i w pionie wylądował. Otworzyły się drzwi i głos z oddali kazał nam wychodzić. Wzięliśmy swoje bagaże i jeden za drugim powoli kierowaliśmy się ku wyjściu,  a naszym oczom ukazała się baza wojskowa. Znajdowaliśmy się w Vaduz, stolicy Liechtensteinu. 
— Ustawić się w szeregu! – usłyszałem nieznajomy mi głos. – Powiedziałem w szeregu panienki, ile razy mam powtarzać?!
Po chwili ukazał się przede mną stary człowiek w wieku czterdziestu pięciu lat. 
— Nazywam się James Cooper i będę waszym dowódcą – mówił do nas twardym głosem. Koleś wyglądał rzeczywiście jak we wojsku przystało. Na głowie miał brązowy, przypominający kształtem kapelusz kowbojski, ubrany był w szarą podkoszulkę na naramkach, na szyi nieśmiertelnik, spodnie w moro w kolorze zieleni i na nogach czarne trzewiki. 
— Zostaliście przydzieleni do oddziału alfa. Mundur i buty otrzymacie jutro, na dzisiaj to wszystko. Możecie się rozejść – powiedział do nas dowódca. 
Kierowałem się z Willem do przydzielonego nam nowego domu, po drodze mijając najnowsze maszyny bojowe. Oczy skierowałem na robota kroczącego FV-VT, który był sterowany przez pilota. Na przodzie znajdowało się działo z dwoma lufami, strzelające plazmą, które z łatwością topiły najgrubszą stal, a z ciała człowieka zostawało coś na wzór stopionego plastiku. Na bokach umieszczone były dwie wyrzutnie rakiet z laserowym namierzaniem, trafiające precyzyjnie w cel. Idąc dalej, zobaczyłem czołgi R5 Volx. W czterech rogach ich podwozia umieszczone jest coś na wzór turbiny wytwarzające pole, tak jak magnes powodujące, że były odpychane od powierzchni ziemi, a wszystko za sprawą pierwiastka ruflor. Po bokach wzmacniane pancerze, latanie te kilka metrów nad ziemią umożliwiało łatwe pokonanie niemal każdej przeszkody. Koniec lufy uformowany był w kształcie prostokąta, Volx strzelał pociskami lodowymi. W trakcie eksplozji niszczył wszystko, co stoi na jego drodze, jednocześnie uwalniając mikrolód.
Zamrażał wszystko w zasięgu 150 metrów. Temperatura po wybuchu wynosiła minus czterysta pięć stopni Celsjusza. Na przeciwko stały myśliwce, to był dopiero bajer. Na przodzie podwójne działo z karabinem obrotowym, strzelające dwadzieścia pięć tysięcy pocisków na sekundę, rozrywające ciało od środka, a zwykłą stal dziurawiąc jak ser szwajcarski. Cienki pancerz wzmocniony włóknem heksowym posiadający związki szybkiej regeneracji, mechanik w ogóle tu nie potrzebny. Za wciśnięciem jednego przycisku myśliwiec przybierał kolory otocznia, czyli stawał się niewidzialny. Cztery potężne rakietnice. Napędzany był jedną turbiną. Te cacko nazywało się WT Acrobixs. Podziwiając wyposażenie wojska trafiliśmy pod nasz dom. Otworzyć drzwi można było tylko za pomocą skanu oka. W środku nic szczególnego, dwa łóżka piętrowe, telewizor plazmowy, stół, cztery krzesła i łazienka. Pokój w kolorze jasnoszarym. 
— Wreszcie łóżko. Odpoczynek po długiej podróży – powiedział Will już sennym głosem. 
— Przestań, spać idziesz? Rozmowę przerwał nam dźwięk pukania do drzwi. Otworzyłem, a przed nim stał nasz dowódca z jakimś facetem. 
— Witajcie żołnierzu, przedstawiam wam nowego kolegę, Jamesa Lopeza – mówił, kładąc lewą dłoń na jego barku. 
– To miła niespodzianka. Przyda nam się dusza do towarzystwa – powiedziałem zadowolony. 
— No, to ja zostawiam was samych i dobrej nocy. 
Facet pojawił się w dobrej chwili. Wyciągnąłem flaszkę z torby i karty do gry. Will wyjął jakieś żarcie i wszyscy usiedliśmy przy stole. 
— Karty mamy, to w co gramy? - zapytał nas Will. 
— Nie wiem. James, umiesz grać w makao? – zapytałem. 
¬— Jasne! Za dzieciaka grałem prawie codziennie i uważajcie jestem dobry – odpowiedział pewnym głosem James, kierując wzrok na mnie i potem na Willa. 
— No to zaczynamy! - krzyknąłem. – Potasuj karty Will – chwyciłem za flaszkę i polałem do kieliszków. 
W trakcie gry James zobaczył zdjęcie mojej żony i powiedział:
— Ładną masz kobietkę, Michael. 
— Dziękuję, to najpiękniejsza kobieta na świecie – odparłem. 
Rose była niską brunetką o brązowych oczach. Miała nieco szczupłą sylwetkę, duże piersi, idealnie krągłe pośladki. Ubierała się przeważnie w jeansy i bluzy. Ja natomiast byłem umięśniony, szeroki, średniego wzrostu, około metr siedemdziesiąt trzy centymetry. Mięśnie wyrobiłem przez trzy lata, odpowiednie odżywianie i plan wykonywania ćwiczeń. Miałem czarne, krótkie włosy. Na sobie ubrałem jeansy, koloru jasnoniebieskiego, czarną koszulkę z białym napisem ,,hope”, i buty firmy nike. Will natomiast był wyższy ode mnie. Miał około metr osiemdziesiąt siedem, średnią budowę ciała, więcej masy niż rzeźby, na głowie zero głosów. Nosił na sobie szarą bluzę z kapturem, ciemno niebieskie jeansy oraz białe buty, firmy puma. Tak mijał na wieczór. 
— Król karo! – krzyknął James do Willa. 
— Nie ma tak lekko, trójka karo. 
— No to na mnie wypadło – powiedziałem pewnym głosem kładąc damę pik. – Ha! I co teraz leszcze? – krzyknąłem radosnym tonem.
— Kieliszki puste, Michael. Czas je napełnić – powiedział do mnie James.
— A rzeczywiście – chwyciłem za flaszkę i polałem kolejną kolejkę. James wyglądał na spoko gościa. Na oko był mojego wzrostu, na sobie miał bojówki w białe moro z czarnymi plamami, na głowie krótkie blond włosy i czapkę z daszkiem w kolorze szarym. Koszulka była czarna, na lewej ręce  nosił srebrny zegarek. 
— Makao! – krzyknął James trzymając w ręku jedną kartę. Patrzył na nas wzrokiem pewnego zwycięscy. 
— Dobra, chuj. As i żądam karo – powiedział Will. 
— A proszę cię bardzo, jupek i chcę dziesiątek – rzuciłem kartę na stół. James spojrzał się na mnie, po jego wyrazie twarzy było widać, że jest pewny zwycięstwa. 
— To było złe zagranie, Michael. Bum! Jupek i nie żądam niczego. Wygrałem! – krzyknął, wstał z krzesła, zatańczy i polał kolejkę. 
— Kurwa, zostaliśmy tylko my Will. – Nie oddam tak łatwo drugiego miejsca. 
— To co? Chlup w ten głupi dziób – powiedział James chwytając kieliszek w dłoń. Graliśmy dalej i tak minął pierwszy dzień w wojsku.

niedziela, 3 stycznia 2016

Prolog


Nasz dom nie był duży czy mały, raczej średni. W środku znajdował się wiatrołap, wypełniony wielką szafą, w której znajdowały się kurtki, a także wielkie lustro i miejsce na buty. Na środku salonu był wielki, biały, puszysty dywan, na którym stał narożnik w kolorze jasno szarym i niewielki szklany stół. Na wprost od łóżka znajdowało się kino domowe, z wielkim, wiszącym na ścianie, telewizorem, pod nim były malutkie szafy, w których chowaliśmy różne pierdoły. Ściany salonu były pomalowane na kolor cappuccino, zdobione przy suficie białymi paskami. Na podłodze jasne panele. Po drugiej stroniez znajdował się aneks kuchenny, jego ściany były wyłożone płytkami w kolorze bardzo jasnego brązu, zdobionego kwiatami, natomiast na podłodze znajdowały się płytki w kolorze podobnym do paneli w salonie. Na środku kuchni stał drewniany, brązowy stół, przy którym znajdowało się sześć krzeseł. Był także piekarnik  z wbudowaną płytą indukcyjną, zmywarka, pochłaniacz, zlew. Na ścianach wisiały szafki na talerze, kubki ci filiżanki. Dom miał trzy kolejne pomieszczenia w tym sypialnia moja i Rose. W środku stało wielkie, miękkie i wygodne łóżko sypialniane, którego krawędzie były zrobione z jasnego drewna. Obok łóżka dwie szafeczki, a na nich lampy. Ściany były w kolorze ciemnego błękitu. Na prawo od sypialni znajdowała się łazienka, wyłożona jasnoniebieskimi płytkami. W prawym rogu stał prysznic. Obok muszla klozetowa, a na wprost wielka biała wanna z wbudowanymi niebieskimi neonami. Miała także funkcje jacuzzi. Standardowo umywalka, nad nią lustro z półką. Ostatni pokój był w fazie przygotowywania, ponieważ był dla jeszcze nienarodzonego synka. 
Trwał okres świąteczny, a dokładniej sylwester. Ten dzień był dla mnie wyjątkowy, ponieważ miałem go spędzić w towarzystwie mojego przyjaciela Willa i jego żoną, Megan. W mieszkaniu unosił się przyjemny zapach potraw sylwestrowych, które gotował aniołek, a jednocześnie przyszła matka naszego dziecka. Na godzinę dwudziestą mieli przyjść goście.
— O rety! – krzyknąłem przerażony. Zostało mi pół godziny do ogarnięcia się. Szybko pobiegłem pod prysznic. 
— Jak już się umyjesz, to możesz mi pomóc, bo się nie wyrobimy, a ja też muszę się przyszykować! - powiedziała do mnie żona zestresowanym głosem, gdy byłem w drodze pod prysznic. 
— Raz, dwa i już ci pomogę – odpowiedziałem z uśmiechem. 
Szybko się umyłem, ubrałem elegancko i pomogłem Rose nakryć do stołu. Zbliżała się dwudziesta i po chwili w naszym mieszkaniu zabrzmiał dzwonek do drzwi. Podszedłem, otworzyłem,  a w drzwiach stał Will z Megan. 
— Witaj mój stary bracie i ty, piękna Rose – powiedział z radością Will. 
— Witaj, witaj, Will, a także dobry wieczór Megan. Rozbierzcie się i usiądźmy do stołu – rzekłem, nie mogący się doczekać, kiedy wreszcie będę mógł zjeść. 
Tak mijały kolejne godziny. Atmosfera była wspaniała. Rozmawialiśmy o starych czasach, jak to, bawiliśmy się w piaskownicy i także o naszych planach na przyszłość, popijając przy tym kieliszki wódki. Widziałem jak Rose na mnie patrzy, kiedy Will mi nalewał następny, bo wiedziała jak to się skończy picie w tak szybkim tempie. 
— Zrób sobie przerwę, tak do w pół do dwunastej. – Rose skierowała na mnie wzrok, który zawsze mówił, że ma racje.
— No dobrze kochanie – odparłem nieco smutnym głosem.
I tak mijał czas.
— Za dwie minuty północ! – krzyknął Will.
— Trzeba iść po kieliszki – dopowiedziała Megan.
Rose pobiegła po kieliszki do kuchni i kiedy przyszła zaczęliśmy odliczanie.
— Cztery... Trzy... Dwa... Jeden... Hura! Hura! – wszyscy krzyknęli. – Nowy rok! 
Rozległ się dźwięk otwierającego się szampana. Kieliszki napełnione, przyszedł moment na życzenia.
— Wszystkiego dobrego, mój przyjacielu. Zdrowia, szczęścia i przystojnego syneczka – mówił do mnie Will.
— Wzajemnie bracie, wzajemnie. I ślicznej córeczki — odpowiedziałem głosem już pijanego człowieka.
Tak w końcu przyszedł rok 2150...